Obok restauracji przechodziliśmy setki razy. Przynajmniej kilkanaście zastanawialiśmy się nad wstąpieniem w kusząco kolorowe progi Fridy. Nie odstraszały nas nawet dobiegające z wnętrza dźwięki muzyki latynoskiej. Jednak przez dłuższy czas nic z tego nie wychodziło – nikt nie wykonał pierwszego odważnego kroku. Nucąc „Nienawidzę muzyki latynoskiej” Afro Kolektywu odwracaliśmy się na pięcie i podążaliśmy dalej Nowym Światem.Pewnego dnia zdobyliśmy się na odwagę i zamówiliśmy stolik. Jednak zmierzając do Fridy znów zaczęliśmy mieć obawy. Po pierwsze restauracja zebrała niepochlebne opinie na zacnym blogu Warszawskiego Klubu Czarnej Oliwki. Druga rzecz dręczyła głównie mnie samego – nazwa lokalu. Dlaczego akurat taka? Ja wiem, że nawiązanie do sztuki i temperamentu malarki to znakomite uzupełnienie klimatu restauracji serwującej głównie meksykańskie dania, ale z drugiej strony życie Fridy Khalo przepełnione było cierpieniem i to fizycznym. Kalectwo, przewlekłe choroby, przypominające średniowieczne tortury metody leczenia – to, oprócz malarstwa, stanowiło esencję życia Khalo. Zdrowy rozsądek próbował rozwiać złe myśli i skojarzenia, ale nie mogłem powstrzymać się od zastanawiania się, czy czasem ja też nie będę cierpiał po stołowaniu się w restauracji Frida…
Na początek tequila! Raczej nie dla odwagi – po prostu byliśmy padnięci, było zimno i potrzebowaliśmy czegoś do zaaklimatyzowania się w kolorowym wnętrzu restauracji. „Kolorowe” – niestety nic innego nie przychodzi mi do głowy, wybaczcie ale przedłużająca się szara zima wyzuła mnie z umiejętności opisywania czegoś, co jest jej całkowitym przeciwieństwem. Krótko zatem: wnętrze sprawiało bardzo pozytywne wrażenie, nawet mimo patrzącej z wiszących na ścianach reprodukcji własnych obrazów cierpiącej twarzy Fridy Khalo. Zresztą, gdy tequila zaczęła palić nasze gardła zdaliśmy sobie, że w lokalu panuje wybitnie radosna atmosfera. Pod jej wpływem zamówiliśmy jeszcze La Bandera – po trzy szoty zawierające kolejno: tequilę, sok cytrynowy, sok pomidorowy z tabasco. Jak powiedziała sympatyczna kelnerka pije się za: wolność, miłość, pieniądze. Żeby mieć tych rzeczy w zapasie wypiliśmy jeszcze jedną kolejkę. I wtedy pojawili się muzykanci, ci od muzyki latynoskiej. Trzech panów z gitarami zaczęło zawodzić tradycyjne meksykańskie pieśni na przemian z przebojami tamtejszej muzyki popularnej oraz hitami Jose Gonsalesa. Może to zasługa tequili, ale to wcale nie było takie straszne! Mimo całej kiczowatości miło patrzyło się na Szanownych Panów Grajków. I może tylko szkoda, że nie wyglądali jak Dany Trejo, czy inni Meksykanie udzielający się w filmach Roberta Rodrigueza. No, ale jaka szerokość geograficzna, tacy Desperados.Na skwierczących patelniach wjechały dania główne – fajitas, dla mnie z kurczakiem, dla Soni z krewetkami. Do tego bardzo smaczne sosy: pomidorowy, czosnkowy, awokado z czymśtam, cośtamcośtam (ale smaczne cośtamcośtam). Jedyną ich wadą było, że nie zostały podane z okrzykiem: „who ordered fucked up fajitas!” jak w cudownie prześmiewczym filmie „Święci z Bostonu 2”. Jak widzicie nie zbadaliśmy tylu potraw co recenzenci z Klubu Czarnej Oliwki. Kolejną różnica jest taka, że nam smakowało. I to bardzo. Obawy okazały się niepotrzebne. Nikt po jedzeniu we Fridzie nie cierpiał.W międzyczasie wypiliśmy kolejne La Banderas. Przy barze rozległ się dźwięk dzwonka, cały lokal wypełniły dźwięki „La Bamby” i obsługa zaczęła polewać shoty za połowę ceny, czyli za piątaka. Trudno było przestać, tym bardziej że czwarta runda jest za darmo.W ciągu tego wieczoru wydarzyło się jeszcze wiele cudownych rzeczy, padły piękne słowa, spojrzenia nabierały blasku i w ogóle magia wisiała w powietrzu. Nie jest to co prawda zasługa restauracji Frida, ale stanowiła ona miłe tło do tych wydarzeń. Czytelnikom Kierunkowego musi jednak wystarczyć takie podsumowanie:Podjedliśmy, popiliśmy i wyszliśmy zadowoleni.
Kierunkowy. Blog nie skierowany do nikogo konkretnego. Nie obliczony na żaden target, ale biorący na cel konkretne miejsca. Bez myśli przewodniej, bez klucza, być może bez sensu. Blog, na którym znajdzie się jakiś spot – miejsce, warte skierowania na nie swej uwagi.
0 komentarze:
Prześlij komentarz