Chianti | Pasta i basta | Nonsolo

Prawdopodobnie rozpoczęcie tego wpisu słowami „nigdy nie byłem fanem włoskiej kuchni” będzie strzałem w stopę. Trudno, zniosę szyderę jak mężczyzna. Prawdziwy, a nie jak jakiś włoski maminsynek szczebioczący coś nad głowami polskich turystek wizytujących podłe knajpy w Neapolu. Nic nie poradzę na to, że jeżeli chodzi o kuchnię, to jestem posiadaczem mentalnych polskich wąsów i przez lata wolałem schabowego z ziemniakami od jakiejśtam pasty. No bo jak nazywa się po naszemu „spaghetti” to jeszcze rozumiem. Ba! – w „Świecie według Bundych” podłapałem kiedyś przepis na wyśmienite spaghetti, który nie raz pozwolił przeżyć jakoś do pierwszego, a liczba wymaganych do niego produktów zamykała się w liczbie 2 (kluchy i keczup). Podobnie pizza – kto by się najadł taką cienką bibułką jak ta „prawdziwa” włoska (czytaj: mrożone ristorante ze stacji benzynowej)? Lepiej przecież zamówić podpłomyk „po amerykańsku”: grube ciasto i plamy tłuszczu na spodzie pudełka. Jak sami widzicie moje doświadczenia z włoską kuchnią są żadne. Tak naprawdę do niedawna nie wiedziałem jak ona smakuje.

Na szczęście zmiana nawyków kulinarnych przychodzi mi bardzo łatwo, a dodatkowym motywatorem jest fakt, iż ukochana za włoskim jedzeniem przepada. Dlatego też jedząc na mieście najczęściej wybieramy restauracje z taką właśnie kuchnią. I tym razem będzie o ostatnio wizytowanych przez nas miejscach, gdzie dają włoskie jedzenie (i w menu nie nazywa się ono „pizza max”, czy „szpageti”).

Trattoria Włoska Chianti
Bardzo przyjemny lokal przy ul. Foksal. Wystrój „robi” klimat: malowidła na ścianach, czarno-białe fotografie włoskich zadupi, pełno świeczek, kamienne ławy, bar zastawiony butelkami wina. I wbrew pozorom wcale nie jest to wszystko kiczowate, wręcz przeciwnie – smaku tu akurat tyle, żeby można było poddać się romantycznej atmosferze tego miejsca, a przy tym nie zostać przytłoczonym jakąś elegancją ze sfer niedostępnych dla przeciętnego portfela. Co prawda nie trafiliśmy na wieczór z włoskimi balladami i serenadami wykonywanymi na żywo (czwartek, piątek, sobota), więc nie jestem w stanie stwierdzić na ile wyjący Włosi potrafią ten nastrój popsuć. Chianti ucieka od stereotypowej „włoskiej knajpy na polskiej ziemi” – od razu zaznaczają, że w restauracji nie podają pizzy. Jest za to szeroki wybór antipasti, makaronów i innych tradycyjnych toskańskich dań. I oczywiście wino. Jak zaznaczyłem na wstępie jestem burakiem i nie znam się na włoskiej kuchni, więc ograniczę się do stwierdzenia, że jedzenie jest bardzo smaczne, a porcje są słuszne. Obsługa uprzejma. W ciepłe miesiące dostępny jest ogródek od ul. Foksal.

ul. Foksal 17
tel. 828 02 22
codziennie 12.00-23.00
www.kregliccy.pl/chianti


Pasta i basta
Schludny i oszczędny wystrój. Sprawna obsługa. Przystępne ceny. Bardzo korzystna oferta „pasta bar” obowiązująca od poniedziałku do piątku – działający na zasadzie: 1. wybierz makaron 2. dodaj sos (15 zł) 3. dodaj do tego sałatę (20 zł) 4. zaszalej i weź jeszcze zupę lub deser (już 26 zł). Wybór dań nie za wielki, głównie pasty. Jedzenie dobre.
Tylko tyle? Tak, ale przecież prawie same plusy. Po prostu pasta i basta.

ul. Odolańska 5 (tuż przy Puławskiej)
tel. 849 40 75
www.pastaibasta.pl


Nonsolo
Tę pizzerię polecił nam znajomy, który podobnie jak ja nie ma wyrafinowanego gustu kulinarnego. Główne kryterium, którym kieruje się wybierając żerowisko jest ilość w stosunku do ceny („taaaki placek węgierski za jedyne 9 zeta! Taaaaaaaaki, mówię ci – zjeść nie mogłem!). Nonsolo nie ma nic wspólnego z jego filozofią żywieniową, acz na pewno wyjdziecie stamtąd najedzeni.
Przede wszystkim restauracja posiada przemiłą obsługę. To od razu poprawia humor i zachęca do odważniejszego niż zwykle wyboru z menu. A to posiada szeroki wybór placków past i przystawek oraz kilka pozycji typu „danie drugie”. Tym razem zdecydowałem się na pizzę, zachęcony opiniami znajomego, który opowiadając o niej upuszczał ślinę z kącika ust i majaczył coś o piecu opalanym drewnem. Postawiłem na firmową Nonsolo Pizza z szynką, pomidorami, mozarellą, pieczarkami i oliwą czosnkową. I była wyśmienita. Makaron, który zamówiła Sonia ponoć też. Bardzo zadowoleni stwierdziliśmy, że będziemy tu zaglądać częściej.

ul. Grójecka 20c
tel. 824 12 73
otwarte: 12-23
www.nonsolo.pl

Komiks


Nawiązujący do komiksów wystrój można spotkać w kilku warszawskich knajpach: malunki przy schodach w planie b., wytapetowana stronami z zeszytów komiksowych łazienka w Pewexie, czy wreszcie zgromadzenie większości popularnych bohaterów na cudownej ścianie w Lorelai. Lokal, który nosi nazwę Komiks powinien mieć to wszystko i więcej.

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po wejściu do niewielkiego baru na Żurawiej jest komiksowe malowidło na jednej ze ścian. Po przesadzonym, superbohaterskim stylu poznajemy, że to dzieło Jakuba Rebelki znanego chociażby z komiksu o Dick4Dick. Odhaczamy w kajeciku, że komiks na ścianach jest. Jest też wytapetowana stronami z komiksów łazienka, nawet fajniejsza niż ta w Pewexie. Pod szklanymi blatami stolików leżą kserówki stron z popularnych serii takich jak „Tytus, Romek i A’Tomek”, „Calvin & Hobbes”, „Asterix”. I to nie wydało mi się najlepszym pomysłem. Rozumiem, że wyrywanie kartek z komiksów tylko po to żeby użyć ich zamiast obrusu może być uznane za barbarzyństwo, ale czemu nie włożyć tam całych zeszytów? Pewnie dlatego, że do tych kserówek za szybą i tak nie można się dobrać, więc po co denerwować gości? Na szczęście komiksy znajdziemy na półkach, ale najlepiej zabrać do baru własne.
Kiedy już zaaklimatyzujemy się we wnętrzach Komiksu, można puścić dymek z fajki i wybrać jeden z magicznych napojów z karty drinków. Nazwy tych substancji nie pozostawiają wątpliwości: Spider-Man, Hans Kloss, Kapitan Żbik, Asterix, Obelix, Kaczor Donald itd. Polecam jednak zamówienie Long Island Ice Tea, które podają tam w iście superbohaterskim wydaniu: pół litra cieczy zawierającej najlepsze wysokoprocentowe alkohole, w dodatku bardzo dobrze zmieszane. Wypicie nawet jednego takiego drinka zapewnia super moce. Kaczor Donald przypomni nam za to smak gumy donaldówki. Szkoda, że nie dodają do niego historyjek z Kaczorem. Dla pomniejszych bohaterów są też drinki bezalkoholowe. Jest i wyżer: sałatki, ciabatty, tosty. Galowie mogą być trochę zawiedzeni – pieczeni z dzika w menu nie ma.
Nawet jeżeli wasz jedyny kontakt z komiksem, to historyjki z Dilbertem z poniedziałkowej Wyborczej, to powinniście odwiedzić Komiks. Miejsce z charakterem, nie tylko dla superherosów i komiksowych nerdów.

Komiks Lunch & Cocktail Bar
ul.Żurawia 47
/49
tel. 621 75 67
www.komiks.waw.pl

Buddha


Jeżeli w jednej z pierwszych scen bollywoodzkiego filmu zauważymy wiszącą na ścianie szablę, to możemy być pewni, że w ostatniej scenie szabla zaśpiewa i zatańczy razem ze wszystkimi.

Restauracja Buddha na Nowym Świecie dobrze oddaje klimat bollywoodzkiej kinematografii. Wystrój to połączenie cepelii z elementami nowoczesnymi, jak oświetlony neonami bar, czy plazmy nadające indyjskie filmy i teledyski. O dziwo wrażenia są bardzo pozytywne – kolory zestawione są ze sobą w przyjemny sposób i jest ich moc, meble i inne graty naturalnie dopełniają wnętrze, dbałość o szczegóły przejawia się nawet w wyglądzie popielniczek. Nie mamy wrażenia, że jesteśmy w skansenie. W Buddha Restaurant jest po prostu bardzo ładnie.

Zanim jednak nasze oczy ujrzały wnętrza restauracji mieliśmy okazję zasmakować w jej specjałach w domowych pieleszach. Na dowóz dań nie czeka się długo, przynajmniej mieszkając w Śródmieściu. Owego leniwego popołudnia zamówiliśmy kurczaka w sosie pomidorowym (Buddha Spice) i coś ostrego ze szpinakiem, czego nazwy nie pamiętam. Zresztą kurczak też był wyjątkowo pikantny, ale taka już natura indyjskich dań. W menu każde z nich oznaczone jest „papryczkami”, których ilość określa ostrość dania. Już jedna „papryczka” przy nazwie potrawy oznaczać będzie palenie w gardle. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że nie doczytaliśmy w karcie dań, że ryż czy makaron nie są wliczone w cenę dania głównego i trzeba je zamawiać osobno. Szybki wypad do spożywczego, kilka minut nad garnkiem i ryżu mieliśmy pod dostatkiem. Dania były pyszne, choć mógłbym się przyczepić do konsystencji sosu pomidorowego – bardziej przypominał on zupę. Ale za to smaczną zupę.

Wizyta w lokalu w sobotni wieczór bez dokonania uprzednio rezerwacji mogła okazać się fiaskiem. Na szczęście tego dnia w restauracji, było kilka wolnych stolików. Tym razem wybór padł na czarną soczewicę w sosie śmietanowym (Dal Buddha) i na cieciorkę w sosie z cebuli i pomidorów (Chana Masala). Tym razem zamówiliśmy też ryż. Dania były wyśmienite. Soczewica Sonii tylko trochę lepsza od mojej cieciorki. Podane porcje wydawały się nieduże, jednak po ich spałaszowaniu poczuliśmy się syci i zadowoleni. Poczucie komfortu zapewniała też obsługa – kelnerka była dla nas bardzo miła, zainteresowana naszym stolikiem, a przy tym nienachalna. Razem z rachunkiem dostaliśmy indyjskie słodkości – kolorowy ryż i jakieś śmieszne wiórki.

Jedyne co mnie zawiodło, to fakt, że kiedy podziękowaliśmy i wstaliśmy od stolika w Buddha nie rozpoczęła się taka scena:



Buddha Indian Restaurant
ul.Nowy Świat 23
tel. (22) 826 35 01

www.buddha.info.pl

Chez Fred


Aleja Jana Pawła II w Warszawie przez lata znana była z przybytków o charakterze, który raczej nie współgrał z naukami swojego patrona. Od wysokości kina Femina do ronda Babka po obu stronach ulicy błyszczały witryny sex shopów, świeciły się neony kantorów i śmierdziały budki z kebabami.

Niedawno odnowiono ciąg pawilonów na odcinku między Nowolipkami a Nowolipiem. Czy coś się zmieniło? Raczej nie. Doszły tylko nowe atrakcje w postaci sklepów z odżywkami dla pakerów, fun shopu z dopalaczami, nowych budek z kebabem. Ale pośród tych dobrodziejstw konsumpcjonizmu XXI wieki pojawiło się coś jeszcze – Chez Fred, fast food serwujący belgijskie frytki.


Tak naprawdę to specjalnością Chez Fred jest danie znane w Belgii jako Mitraillete. Tutaj sprzedaje się je pod nazwą Kalashnikoff. To bułka bagietka z polaną sosem kiełbaską w środku i obsypana kupą frytek. Jak to smakuje? Dużo zależy od rodzaju wkładu mięsnego, na który się zdecydujemy (do wyboru kilka, m.in. „parówka” hamburgerowa, czy meksykańska) i sosu (tych jest chyba z 10 rodzajów). Jeżeli uda nam się trafić na odpowiednie dla nas zestawienie mięcha i sosów, to mamy szansę na przyjęcie do żołądka całkiem smacznego i taniego żarcia (9zł za podstawowy Kalashnikoff). I oczywiście powinniśmy go przyjąć szybko i sprawnie, dokładnie tak jak zostanie nam podany (a co, to fast food!). W Chez Fred nie ma zbyt wiele miejsca, raptem 4 stołki przy czymś co od biedy można nazwać barem, a lokal ma wystrój zerowy: białe ściany i kuchnia za ladą. Bardzo miła jest za to obsługa – pan opowie o składnikach każdego sosu, a gdy nie będziemy mogli się zdecydować, to pozwoli spróbować każdego po kolei.


Ponoć dania podawane w Chez Fred nie równają się z prawdziwym belgijskim Mitraillete, szczególnie jeżeli chodzi o ich wielkość. Prawdziwego belgijskiego czegośtam nie jadłem, ale na wielkość sprzedawanych na Jana Pawła Kalashnikoffów bym nie narzekał. Ledwo zjadłem swoją porcję.

Chez Fred

Aleja Jana Pawla II 43a lok. 27
otwarte: 10:00-22:00
dojazd: tramwaje 13, 16, 19, 23, 26 (przystanek Kino Femina lub Nowolipki)

praCoVnia


Która z dzielnic Warszawy jest najfajniejsza? Jasne, że Żoliborz!

I nawet jeżeli nie zgadzacie się z tym stwierdzeniem, to na pewno wiecie jakie Żoli ma zalety. Skupmy się zatem na jego głównej wadzie – minimalnej liczbie knajp. Na Żoliborzu po prostu nie ma gdzie wyjść na piwo. Można oczywiście iść do pubu Kojot, ale to skazanie się na rozwodniony browar i zapętloną w kółko składankę największych przebojów polskiej muzyki rockowej. Po drugim piwie i trzecim odsłuchu „Kołysanki dla nieznajomej” Perfectu nogi same kierują nas do wyjścia, jak ciocię kocham, jak Irlandię... Jest jeszcze lokal Drink Bar 15, ale tam wszystkie cztery miejsca siedzące (w tym jedno przy automacie hazardowym) na długo przed godziną 15:00 zajęte są przez groźnie wyglądających stałych bywalców tego przybytku. Oczywiście zawsze pozostaje plener – parków na Żoliborzu dostatek. Ważcie tylko, że emeryci w tej dzielnicy zorganizowani są lepiej niż Stasi. Jeżeli nie opanowaliście sztuki kamuflażu co najmniej na poziomie przeszkolenia Zielonych Beretów, to za sprawą wezwanej przez straż emerycką Straży Miejskiej wasza impreza skończy się szybciej niż pewna osiemnastka, dziękuję dobranoc.
W tym miejscu mam ochotę wstawić tyradę przeciw idiotycznej polityce zagospodarowania dzielnicy, dzięki której na Żoliborzu przybywa banków, a ubywa wszystkiego innego, o lokalach typu restauracje, kawiarnie i puby nawet nie mówiąc. Tylko, że to nie rozwiąże wyżej nakreślonego problemu. Rozwiązać go może podpowiedź co do lokalizacji pewnej pracowni...

Art klub praCoVnia mieści się w części Żoliborza ograniczonej ulicami Popiełuszki i Słowackiego (naprzeciwko "Szkoły Pożarniczej") - wejście od małej uliczki Hanki Czaki. Najlepiej dojechać metrem, tramwajami lub autobusami do przystanku Metro Marymont. Stąd około 100 m pieszo w kierunku placu Wilsona i wchodzicie do klubu praCoVnia!

Tak stoi na stronie internetowej klubu. Warto na nią zajrzeć, by zorientować się w kulturalnej działalności klubu. Nazwa zobowiązuje – w praCoVni się nie próżnuje: praktycznie co dzień ma tam miejsce jakiś koncert, wernisaż, projekcja filmu, warsztaty. Rozrzut stylistyczny wydarzeń kulturalnych w klubie jest dosyć szeroki – próba ich opisania wymagać będzie użycia haseł takich jak: etno, podróże, folk, reggae, roots, medytacja. Kiedy w praCoVni nic specjalnego się nie dzieje (a takie momenty są naprawdę nieliczne), z głośników usłyszeć można Jamesa Browna i regałową Sinead O’Connor zaraz obok zarzynających śpiewem alikwotowym Huun-Huur-Tu, czy najdziwniejszych projektów Ry Coodera. Słowem: multikulti.
Oferta baru praCoVni jest nie mniej zróżnicowana. Kilka gatunków piwa, w tym np. browary Amber, co dziś nie jest taką rzadkością, ale jeszcze parę lat temu ze świecą szukać w Warszawie lokalu, w którym w lodówce stałyby Żywe, czy Koźlak. No i oczywiście zawsze był tam Ciechan! Zawsze była też wyśmienita mate, którą w dodatku można było nabyć w większych ilościach do parzenia w domu.
Do dyspozycji gości są różne gry planszowe i szachy. Z tego co pamiętam wszystkie mają komplet pionków.
Wystrój klubu to obecnie mieszanina różnorakich starych krzeseł, stołów, kanap i foteli oraz brzydkich nowoczesnych siedzisk. Te ostatnie to pojawiły się w praCoVni parę lat temu, kiedy klub zaczął przeżywać prawdziwe oblężenie klientów. Takie „dostawki” uratowały wtedy niejeden wieczór. Niestety nie zastąpiono ich z czasem meblami wpisującymi się w „graciarską” atmosferę klubu, ich widok stanowi raczej nieprzyjemny zgrzyt w klimacie praCoVni. Na ścianach widzą obrazy i grafiki, wystawy często ulegają zmianie. W lokalu jest raczej ciemno i mimo jego przyzwoitych rozmiarów całkiem przytulnie. praCoVnia mieści się w piwnicy bloku mieszkalnego, co powoduje zapewne konflikty z jego mieszkańcami. Sufit klubu wyłożony jest wytłoczkami po jajkach, co wedle starej metody garażowych kapel zapewnić ma odpowiednie wytłumienie dźwięków i uchronić sąsiadów przed hałasem. Po wyjściu z klubu należy zachowywać się cicho, nie należy szkodzić relacjom praCoVnia-mieszkańcy okolicznych bloków.
Wspomniane oblężenia klientów to już chyba przeszłość, ale nie liczcie, że w weekend znajdziecie tam miejsce bez uprzedniej rezerwacji. praCoVnia przez lata zapracowała sobie na pozycję najlepszego lokalu na Żoliborzu, a zarazem jednego z najfajniejszych miejsc w mieście.

praCoVnia art club
ul. Popiełuszki 16
tel. 833 44 50
otwarte:
od niedzieli do czwartku 16:00-00:00
w piątki i soboty w godz. 16:00-3:00
www.pracovnia.pl
facebook

Między Nami

lwr:
Wstęp tylko dla posiadaczy kart członkowskich.

Tak głosi niesławny napis na drzwiach do klubokawiarni Miedzy nami. Tego typu elitaryzm zapewnić ma stałym bywalcom i właścicielom, że nikt niepożądany nie wejdzie między nich. A między bogiem a prawdą, to zwykła blaga – jeżeli kogoś napis odstrasza, to rzeczywiście nie ma po co tam wchodzić.
Nie jestem stałym bywalcem Między nami, między nami to nawet bywalcem nie jestem. Byłem tam jeden jedyny raz.Do niedawna lokal znajdował się na peryferiach znajomej mi strefy miejskiej – wiedziałem, że istnieje, wiedziałem, że krążą o nim skrajne opinie, nie wiedziałem gdzie się znajduje. Do zajrzenia do Między nami skłonił mnie raban jaki toczył się wokół sprawy podniesienia kawiarni czynszu o 300%. Na Facebooku zawrzało, pojawiły się apele o podpisywanie petycji, kilka artykułów w gazetach, parę notek na rożnych blogach, setki wpisów na formach. Dziś wiadomo już, że właściciele dogadali się z miastem. I na tym niech się ten wątek skończy, bo idąc do Między nami, chciałem zobaczyć tylko jak tam jest, a nie stawać po którejkolwiek ze stron barykady.
Jest tam spoko. Wyobrażam sobie oburzenie na twarzy, kogoś kto nazywa tę kawiarnie „drugim domem” (a jak pokazała wyżej wspomniana akcja takich w ciągu 16 lat istnienia Między nami zyskało sporo). Nic nie poradzę – dla mnie spoko: ładny wystrój, dużo przestrzeni, jasno, schludnie, dobre jedzenie, niezła kawa i miła obsługa. No i lokalizacja – samo centrum. Dobra podbudowa na stworzenie klimatu, ponoć legendarnego. Klimatu, którego nie bardzo miałem okazję uświadczyć. Było miło, po prostu spoko.

Porzucając nieco ignorancki ton wspomnieć należy, że Między nami to lokal zasłużony w dziedzinie animacji kultury. Cytując Romana Pawłowskiego, który zresztą też przyznaje, że bywalcem tej klubokawiarni nigdy nie był: w czasach, kiedy jedyną rozrywką w warszawskich pubach było słuchanie Radia ZET nastawionego na cały regulator, Między Nami organizowało wystawy, promocje książek i czasopism literackich. Klubokawiarnia wydaje własne pismo o fotografii artystycznej oraz książki o kuchni naszej stolicy. Wreszcie wzorem Cafe del Mar, legendarnego klubu z Ibizy, nazwą Między nami firmowane są składanki z muzyką elektroniczną.


To wszystko sprawia, że mam ochotę odwiedzić Między nami jeszcze kilka razy. Może uda mi się lepiej poczuć klimat tego miejsca i dobitnie przekonać o jego wyjątkowości. Za to wiem już, że stwierdzenie „najlepsze czasy Między nami ma już za sobą” jest blagą taką samą jak napis na drzwiach lokalu.

photo

han:
„Między nami” jest knajpą o której każdy kiedyś słyszał i ma większą lub mniejszą świadomość jej lokalizacji na Brackiej. Jest to dwupiętrowy, przestronny, bardzo przyjemny lokal. Z kartą dań, którą w zasadzie wystarczy poczytać, żeby poprawić sobie nastrój. Chociaż jeszcze lepiej działa fantastyczny, domowy kisiel owocowy. Porcje całkiem spore, więc można uniknąć zamawiania dwóch dań naraz, „na wszelki wypadek”. W zasadzie nie ma nic, co można by skrytykować. Znów niezwykle przyjemne miejsce.

Między Nami Cafe
ul. Bracka 20
tel. 828 54 17
www.miedzynamicafe.com

Lokalna


Zwyczajne miejsce. Na najzwyklejszej ulicy o pospolitej nazwie Kwiatowa. W niczym nie wyróżniającej się części Mokotowa, niedaleko metra Racławicka. Miejsce o prostym wystroju, na który składają się zwykłe drewniane ławy, krzesła i stoły, najnormalniejszy w świecie wieszak na ubrania i niczym nie wyróżniająca się barowa lada. Nie za duże, nie za małe. Cafe Lokalna.

Co takiego jest w tej zwyczajnej kawiarni, że warto ją odwiedzić, że warto o niej pisać? Paradoksalnie, to właśnie ta „zwyczajność” jest wyjątkowa. Paradoks, czy banał – na pewno nie puste słowa. No bo co nam jeszcze zostało zupełnie zwyczajnego? Rano pijam ciecz, która wedle reklam jest „najczystszą esencją kawy”, popalam do niej szluga z „najlepszej jakości tytoniu o wyjątkowym aromacie”. Jadam w „najsmaczniejszych” i najszybszych fastfoodach w mieście. Czytam portale dostarczające „najświeższe wiadomości”. Kupuję ciuchy z „wyjątkowych kolekcji”. Kiedy wdepnę przypadkiem w psią kupę zastanawiam się, czy aby sierściuch, który ją postawił nie był „nadzwyczajnych zdolności championem”, bo o tym, że to jakieś rasowe bydle jestem przekonany. „Zwyczajność” stała się rarytasem.



Przełamując tezę i uwalniając się od ciężaru słów „paradoks” i „banał” – w Cafe Lokalnej wyjątkowe jest to, co wszędzie powinno być normalne i na porządku dziennym: przemiła obsługa, świeże jedzenie, pyszna kawa i niewygórowane ceny. W tym miejscu zwyczajnie zjebane popołudnie może stać się najlepszą częścią dnia. Po prostu przegryzasz złożoną ze słusznej ilości produktów, chrupiącą kanapkę popijając smakowitym napojem i maglujesz strony „Man’s Health”, czując bezpieczny dystans do świata macho palantów i zaprogramowanych jak zegarki garniturów. Zresztą w Lokalnej możesz poczuć dystans do wszystkiego. Nadzwyczajnie zwyczajne miejsce.

Cafe Lokalna
ul. Kwiatowa 1/3/5 (wejście od ul. Różanej)
facebook

Pewex

Jeden z pubów w pawilonach za bramami Nowego Światu. Prawdopodobnie najbardziej oblegane miejsce w centrum (przynajmniej do niedawna). Około godziny 20 w piątek znalezienie tam wolnego stolika graniczy z cudem, chociaż jest to bodajże największy lokal zagłebia, określanego mianem warszawskiego chinatown.


Nazwa samej knajpy nawiązuje do sieci sklepów z PRLu, sprzedających zagraniczne „mydło i powidło”. Najbardziej p
rzyjazny klientom barak (zdarzały się chwile, w których naprawdę dało się oddychać). Zasługą dużego ruchu nie są żadne niezwykłe trunki, gdyż nic specjalnego tam nie podają. Prawdopodobnie rzeczywiście najbardziej przyciąga wystrój retro, tapety i lampy stylizowane na lata 70'. Mnie zaintrygowała natomiast jedna z łazenek ze ścianami obklejonymi postaciami z komiksów.

Czasem zdarza się, że jacyś nieuważni bywalcy pomijają pewien mały stoliczek w kącie (taki chybotliwy, jak od lampy stojącej). Stoliczek ma trzy nogi i lubi się bujać do rytmu obecnych. Nie najlepszym pomysłem jest, więc stawianie na nim dwóch piw, popielniczki, telefonów komórkowych. Gwarantowane, że stoliczek się przewróci, a przynajmniej jedna z komórek zostanie utopiona. Można liczyć na mało przyjemne spojrzenia, zajętych barmanów.


Jeżeli chodzi o muzykę, trudno określić jakikolwiek dominujący tam gatunek. Panuje zwyczaj wykłócania się z personelem dostępu do głośników z własnym ipodem.
Przez co raz jest cicho, a innym razem nie słychać własnych myśli. Warto też sprawdzić czy nie jest planowana większa balanga, wtedy pub zamienia się w klub z muzyką elektroniczną.


Pub Pewex

ul. Nowy Świat 22/28
pawilon 26
otwarte: 15.00-ostatni klient

tel. 826 54 81

Restauracja Frida


Obok restauracji przechodziliśmy setki razy. Przynajmniej kilkanaście zastanawialiśmy się nad wstąpieniem w kusząco kolorowe progi Fridy. Nie odstraszały nas nawet dobiegające z wnętrza dźwięki muzyki latynoskiej. Jednak przez dłuższy czas nic z tego nie wychodziło – nikt nie wykonał pierwszego odważnego kroku. Nucąc „Nienawidzę muzyki latynoskiej” Afro Kolektywu odwracaliśmy się na pięcie i podążaliśmy dalej Nowym Światem. Pewnego dnia zdobyliśmy się na odwagę i zamówiliśmy stolik. Jednak zmierzając do Fridy znów zaczęliśmy mieć obawy. Po pierwsze restauracja zebrała niepochlebne opinie na zacnym blogu Warszawskiego Klubu Czarnej Oliwki. Druga rzecz dręczyła głównie mnie samego – nazwa lokalu. Dlaczego akurat taka? Ja wiem, że nawiązanie do sztuki i temperamentu malarki to znakomite uzupełnienie klimatu restauracji serwującej głównie meksykańskie dania, ale z drugiej strony życie Fridy Khalo przepełnione było cierpieniem i to fizycznym. Kalectwo, przewlekłe choroby, przypominające średniowieczne tortury metody leczenia – to, oprócz malarstwa, stanowiło esencję życia Khalo. Zdrowy rozsądek próbował rozwiać złe myśli i skojarzenia, ale nie mogłem powstrzymać się od zastanawiania się, czy czasem ja też nie będę cierpiał po stołowaniu się w restauracji Frida…



Na początek tequila! Raczej nie dla odwagi – po prostu byliśmy padnięci, było zimno i potrzebowaliśmy czegoś do zaaklimatyzowania się w kolorowym wnętrzu restauracji. „Kolorowe” – niestety nic innego nie przychodzi mi do głowy, wybaczcie ale przedłużająca się szara zima wyzuła mnie z umiejętności opisywania czegoś, co jest jej całkowitym przeciwieństwem. Krótko zatem: wnętrze sprawiało bardzo pozytywne wrażenie, nawet mimo patrzącej z wiszących na ścianach reprodukcji własnych obrazów cierpiącej twarzy Fridy Khalo. Zresztą, gdy tequila zaczęła palić nasze gardła zdaliśmy sobie, że w lokalu panuje wybitnie radosna atmosfera. Pod jej wpływem zamówiliśmy jeszcze La Bandera – po trzy szoty zawierające kolejno: tequilę, sok cytrynowy, sok pomidorowy z tabasco. Jak powiedziała sympatyczna kelnerka pije się za: wolność, miłość, pieniądze. Żeby mieć tych rzeczy w zapasie wypiliśmy jeszcze jedną kolejkę. I wtedy pojawili się muzykanci, ci od muzyki latynoskiej. Trzech panów z gitarami zaczęło zawodzić tradycyjne meksykańskie pieśni na przemian z przebojami tamtejszej muzyki popularnej oraz hitami Jose Gonsalesa. Może to zasługa tequili, ale to wcale nie było takie straszne! Mimo całej kiczowatości miło patrzyło się na Szanownych Panów Grajków. I może tylko szkoda, że nie wyglądali jak Dany Trejo, czy inni Meksykanie udzielający się w filmach Roberta Rodrigueza. No, ale jaka szerokość geograficzna, tacy Desperados. Na skwierczących patelniach wjechały dania główne – fajitas, dla mnie z kurczakiem, dla Soni z krewetkami. Do tego bardzo smaczne sosy: pomidorowy, czosnkowy, awokado z czymśtam, cośtamcośtam (ale smaczne cośtamcośtam). Jedyną ich wadą było, że nie zostały podane z okrzykiem: „who ordered fucked up fajitas!” jak w cudownie prześmiewczym filmie „Święci z Bostonu 2”. Jak widzicie nie zbadaliśmy tylu potraw co recenzenci z Klubu Czarnej Oliwki. Kolejną różnica jest taka, że nam smakowało. I to bardzo. Obawy okazały się niepotrzebne. Nikt po jedzeniu we Fridzie nie cierpiał. W międzyczasie wypiliśmy kolejne La Banderas. Przy barze rozległ się dźwięk dzwonka, cały lokal wypełniły dźwięki „La Bamby” i obsługa zaczęła polewać shoty za połowę ceny, czyli za piątaka. Trudno było przestać, tym bardziej że czwarta runda jest za darmo. W ciągu tego wieczoru wydarzyło się jeszcze wiele cudownych rzeczy, padły piękne słowa, spojrzenia nabierały blasku i w ogóle magia wisiała w powietrzu. Nie jest to co prawda zasługa restauracji Frida, ale stanowiła ona miłe tło do tych wydarzeń. Czytelnikom Kierunkowego musi jednak wystarczyć takie podsumowanie: Podjedliśmy, popiliśmy i wyszliśmy zadowoleni.

Restauracja Frida
ul. Nowy Świat 34
tel. 691 34 34 34
http://www.restauracjafrida.pl/

Mielżyński



Na Burakowskiej. Miejsce o niezachwianej reputacji (tuż obok, salon Jagi Hupało.). Sam lokal przestronny. Półki przy ścianach do sufitu obstawione winami, dodatkowo, mnóstwo skrzyń, porozstawianych nonszalancko i niedbale. Skromnie, głównie drewno. Prostota, słowo klucz (reputacja zobowiązuje). Swoją drogą, to samo dotyczy większości gości. Jedzenie fantastyczne, przychodząc tam można się obyć nawet bez wina. Przede wszystkim desery (jeżeli siedzi się w środku, warto pochwalić szefa kuchni, gdyż w przeciwnym razie może się obrazić). Obsługa bardzo miła. Dba nawet o trzeźwość (niektórych) klientów. Co prawda, tutaj zdania są podzielone; jedna anegdota mówi o kelnerze, który odmówił przyjęcia zamówienia złożonego przez trzy osoby na kolejne trzy flaszki Chianti, po uprzednim osuszeniu czterech. Druga; o pracownikach wydawnictwa, którego nazwy nie wspomnę, którzy w ciągu dwóch godzin zdążyli uwalić się do nieprzytomności, tłumacząc się później zamieszaniem z rezerwacjami (do tej pory nikt nie wie, o co dokładnie chodziło). Jeżeli chodzi o muzykę, dominuje smooth jazz. Mielżyński szczególnie przyjemny jest na wiosnę, lub w lecie, kiedy na zewnątrz wystawiane są stoliki. Jednak jeżeli chodzi o wina, należy wiedzieć, dokładnie czego się chce, w przeciwnym wypadku można się spotkać z lekką dezaprobatą.

Sklep i Wine Bar Mielżyński
Stara Fabryka Koronek, ul.Burakowska 5/7
http://www.mielzynski.pl/

DELIKATESY.TR

fot. v!dzisz

lwr:
Delikatesy Teatru Rozmaitości. Piękna nazwa lokalu. Konotuje, że sztuka z wyższej półki w sklepie. I te rozmaitości – duży wybór, jak w chwilę po dostawie towaru.


A ja pamiętam tylko biel. Śnieżnobiałe kafelki, ściany, płytki podłogowe, kujące tą bielą w oczy powierzchnie stolików (metr kwadratowy każdy), biały plastik oparć krzeseł i białą mgłę wiszącą za oknami. Dużymi oknami, wychodzącymi na szare podwórko. Prawdopo
dobnie szare, bo spod mlecznej zawiesiny wystawał tylko chodnik, mokry i szary właśnie. Nawet malunki na ścianie na przeciwko baru zamazane białą farbą.

Prawie Plac Unii Lubelskiej. Jeszcze przed chwilą ciepłe kłucie w sercu związane z przejeżdżaniem przez Plac Zbawiciela lub zimne kłucie w dupie wywołane podchodami od strony Puławskiej. Zresztą – lokalizacja jest znana: budynek Teatru Rozmaitości. Znów obcujemy z kulturą. Nie ma lekko – że przyjść, wypić, zapłacić i kurs na łóżko (1, 60 w taryfie nocnej, z VAT i z KAC). Nie. Tu pojawiamy się, bo są atrakcje. Inne niż tylko obecność alkoholu podparta obecnością znajomych. A!_TR_AKCJE - przez duże A i z wykrzyknikiem to organizowany przez miesięcz
nik Aktivist cykl imprez, w ramach których uczestniczyć można było w polskiej premierze „Królika po berlińsku” lub porozmawiać z Jackiem Borucuchem, co to nakręcił film „Wszystko co kocham”. Atrakcyjne są też imprezy typu IV Festiwal Równych Praw do Miłości i jego odblask w mlecznych wnętrzach Delikatesów w postaci show La Luny i Rossity Perez z piosenkami z filmów Amodovara. Cykl AUDIO.TR przedłużający misję radiowej Dwójki i prezentujący niespodziewanie atrakcyjne oblicze muzyki klasycznej (Stockhausen się kłania, John Cage nie tylko jako teoretyk i np. Haydn na dokładkę) – nielicha rzecz. Licho nie śpi też na projekcjach filmowych – dzięki współpracy z Gutek Film w Delikatesach możemy za niewielką cenę obejrzeć nowości z katalogu tego dystrybutora. Żadne odgrzewane kotlety, a świeżynki w postaci jak „Ricky” Ozona, czy „Była sobie dziewczyna” na podstawie uwielbianego u nas Hornby’ego. I koncerty, atrakcyjne: zagrali tam m.in. french touchowi French Kiss, funkujący Łąki Łan, kameralnie punkująca Julia Marcell. Działo się dziesiątki innych rzeczy, których nie wymienię, bo nie pamiętam /nie mogę znaleźć wpisu o tych wydarzeniach na blogu Delikatesów /nie uczestniczyłem Imprezy odbywają się zarówno w samych Delikatesach, jak i w podporządkowanej im sali teatralnej/koncertowej. Dużo się dzieje w tych moich mlecznych Delikatesach. Jednak, kiedy przychodzę tam na kawę w niedzielne popołudnie jedynym świadectwem tego dziania się są porozrzucane na parapecie, białym parapecie, ulotki zajawiające imprezy przyszłe i uświadamiające te, które się już odbyły. Jest spokojnie. Piję kawę i rozważam zamówienie pasty, sałatki, czy kanapki. Mam pewność, że ta ostatnia opcja to w miarę obfity posiłek, bo widzę jak nafaszerowana parmezanem i suszonymi pomidorami bagieta niknie w ustach okularnika zajmującego sąsiedni stolik. Rezygnuję i zamawiam kolejną kawę. Bo przecież nie chce mi się jeść, bo przecież sycę się widokiem siarczystego podwórka przy ulicy Emila Zoli. Popijam moją czarną kawę, bez mleka. Bo mleczne jest szkło osłaniające Delikatesy przed harmidrem Marszałkowskiej. Spokój. Kultura. Biała paczka Mallboro Light i dobra wentylacja.



han:
W zasadzie niedawno otwarte. Po raz pierwszy znaleźliśmy się tam z okazji wykładu o „pornografizacji holocaustu” (który prowadziła zresztą jakaś podopieczna Sierakowskiego). Mieliśmy wtedy okazję zobaczyć salę, która miała przeobrazić się później w salę klubową (przynajmniej tak stało się na oficjalnym otwarciu), a także w zasadzie autonomiczną salę, która funkcjonuje jako kawiarnia, czy też bar. Otwarcie w formie regularnej imprezy, dużo ludzi, wszędzie czyjeś rzeczy, szatnia praktycznie nie funkcjonująca. Przy tylnym wyjściu na podwórko jakieś ściśnięte tłumy, które uciekły na papierosa, gdyż w prawie całym lokalu (oprócz „kawiarni”) oczywiście zakaz palenia. Wystrój jakiś sterylny, jasno, biało, kafelki. W „kawiarni” dosyć tanie napoje, całkiem niezłe kanapki, kawa... No i można palić. Całe miejsce bardzo duże, choć mimo to, kolejki w dniu otwarcia były zatrważające (prawie jak po mięso za komuny). Prócz kanapek w Delikatesach można również znaleźć szeroki wachlarz jedzenia innego rodzaju, sałatki, makarony, etc (podawane przez obsługę o smutnych minach). Jednak wino zamawiane w kieliszkach, kategorie: czerwone, białe. Zagadką pozostaje wciąż jednak nazwa lokalu.

Delikatesy.tr
Marszałkowska 8
22 480 80 18
http://www.delikatesytr.blog.pl/

Plan B | Powiększenie


Przez ostatnie kilka lat, gdy planowałem wieczorne wojaże na mieście plan b. był zwykle planem A. Choć nie zawsze wykonalnym – jak wiadomo, przed drugą w nocy w planie nieczęsto znaleźć można miejsce do posadzenia tyłka. Chyba, że posiadówa w planie b. jest planem na popołudnie (co i tak zwykle wydłuża się do późnych godzin wieczornych).

Nie wiem od czego mam zacząć opisując miejsce, w którym wykuło się tyle wspomnień i przelało morze napojów wywołujących efekt nieplanowanych zapomnień. Może od tego, że zawsze, gdy tam jestem wydaje mi się, że muzyka w lokalu puszczana jest wprost z mojego twardego dysku. Nie raz siedziałem w klubie dużej niż było w planie, tylko po to, żeby posłuchać ulubionych płyt, które akurat leciały jedna po drugiej.


Wystrój? No jest, jakiś. Oprócz malunków na schodach do klubu nie ma nic szczególnego do odnotowania. I może jeszcze wielkie okna wychodzące na Plac Zbawiciela. Bo plan to raczej lokalizacja..


Bo plan to przede wszystkim klimat. Nie wiadomo gdzie się rodzi, inaczej ktoś by go destylował i sprzedawał za gruby hajs.
Wiadomo tylko, że ta mikstura powstać może tylko w warunkach artystycznego fermentu, który w planie panuje od samego początku jego istnienia. Starania właścicieli, żeby było to miejsce gdzie tworzy się i konsumuje kulturę prędko przyniosły zamierzone efekty: koncerty, pokazy filmów, wykłady, panele dyskusyjne, wernisaże i inne iwenty wypełniały szczelnie program klubu. Nie wiem czy to ściągnęło do planu wszelakich artystów, czy to oni zapłodnili to miejsce. Pewnie jedno i drugie. Jedno i drugie od zawsze ściągało też do planu stołeczną lanserię. Rzecz, która nigdy mnie za bardzo nie obchodziła, ale od tych, którym to nie zwisa, bo chyba sami aspirują, wiem, że były okresy, w których do planu chodzić wypadało, ale też czasy „niełaski”, związane ze zbyt duża popularnością tego miejsca.

Plan to niezwykła malutka salka z basenem z kolorowych piłeczek, do której nigdy nie odważyłem się wejść. W którymś momencie przerodziła się w zwykłą maleńką salkę, z kanapą i jakimś żeliwnym piecem, na szczęście niedziałającym. Po tej metamorfozie kanciapa ta stała się moim ulubionymi miejscem w klubie. No i jest w planie spora sala dla niepalących. Ale ją znam głównie z mających tam miejsce wykładów i projekcji filmowych.


Najbardziej radowała koncertowa oferta klubu. Plan doskonale wypełnił lukę po nieodżałowanym Jazgocie. Przez szereg lat tylko tam można było obejrzeć występy tuzów avant jazzu jak Ken Vandermark, eksperymentalnych elektroników z całego świata jak choćby Max Tundra, całą plejadę naszych yassowców, poszukiwaczy i innych awangardystów. To tam odbywał się festiwal The Song Is You, na który zjechał m.in. sam David Thomas z Pere Ubu. Dziś rolę klubu koncertowego przejęło od planu Powiększenie, ale o tym niżej.

Plan to samoorganizujący się w ciepłych miesiącach ogródek piwny. Tyle, że nie ma żadnego ogródka, a spożywa się nie tylko piwo. Co rusz rozganiany przez służby porządkowe i powracający w parę chwil po odjechaniu radiowozu. Czasem składający się z trzech osób czekających na pierwsze metro, lub na pomysł gdzie iść dalej (w przypadku moim i znajomych były to najczęściej huśtawki w parku na Polach Mokotowskich, czasem też niesławne Cafe Przejście).

Z planu wychodziło się, kiedy go zamykali. O 5tej rano Plac Zbawiciela to najpiękniejsze miejsce w stolicy.


I zaczęli mó
wić na mieście, że właściciel planu otwiera nowy klub. I rzeczywiście otworzył, a było to jakoś na początku 2009 roku. Po raz pierwszy trafiłem tam dopiero w marcu – wybrałem się na koncert noise rockowego Woody Alien. Zaskoczyło mnie piwo w plastiku, pustki i świetna sala koncertowa na dolnym poziomie klubu. Woody Alien nie zaskoczyli, jak zwykle byli w kurwę dobrzy.

Dziś w Powiększeniu na pewno nie zastaniemy pustek, piwo je
st już w szkle, a dolna sala decybelami generowanymi przez dziesiątki kapel i potem setek ludzi baunsujących na cyklicznych imprezach ochrzczona została na najlepszą w stolicy miejscówkę do zorganizowania porządnego koncertu. I takich odbyło się już w Powiększeniu mnóstwo. Zresztą klub otrzymał nazwę po filmie Michelangelo Antonioniego, z którego pochodzi ta pamiętna scena:



Koncertowa oferta Powiększenia powala – grywała tam Polska pierwsza liga z Mitch&Mitch, Pink Freud, Gabą Kulką i Dick4Dick na czele oraz przyjezdne cuda jak Sao Paulo Underground, Max Tundra, Pivot, Little Dragon, czy Vladislav Delay. W najbliższych miesiącach zobaczymy tam chociażby występ Dan Le Sac vs Scroobius Pip, Deerhof i A Place To Bury Strangers. Powiększenie przejęło w znacznej mierze kulturalną działalność planu b. – oprócz kontynuowania (i cudownego rozwinięcia) polityki koncertowej odbywają się tam projekcje świetnych filmów (zwykle darmowe!), przedstawienia teatralne i wykłady.

Powiększenie to taki powiększony plan b. Wystrój wygląda podobnie – miks rozsypujących się mebli o wyglądzie wytarganych ze śmietnika z wygodnymi skórzanymi kanapami. Sufit usłany rurami z przypadkowo wyglądającą izolacją, ściany upstrzone malunkami, napisami i plakatami z ostatnich wydarzeń kulturalnych. Stare piękne lustro, jakaś kotara, choinki w doniczkach stojące w każdym oknie. Słowem miszmasz. Taki jak w planie b., swojski. Klimat też znajomy, może nie tak intensywny, bo Powiększenie to lokal znacznie większy od swego starszego brata. Spora przestrzeń to niewątpliwa zaleta klubu – choćby dlatego, że nie spotyka się tu zjawiska zawieszonej w papierosowym dymie siekiery, której nie znoszą nawet tak maniakalni palacze jak ja (bardzo dobra wentylacja).

A ludzie? Ludzie jakby znajomi.


Pewnie zauważyliście, że w moich słowach o Powiększeniu brak tej nostalgii, z którą opisywałem plan b. Tam, w planie, hartowała się stal. Powiększenie póki co nie ma szans zaistnieć w moim sercu, tak jak starszy brat plan. Co absolutnie o nim źle nie świadczy - po prostu nie spędzam już tyle czasu w knajpach i klubach. I o mnie też nie świadczy to chyba źle.
Plan b. oczywiście działa dalej. Może mniej jest okazji do odwiedzenia go, ale to bardzo budująca świadomość, że istnieje i nadal tętni życiem.

Plan B
ul.Wyzwolenia 18 (wejście od pl.Zbawiciela)
tel. 503 116 154

Powiększenie
ul. Nowy Świat 27 (w podwórku)
tel. 503 118 088

http://www.planbe.pl/
http://klubpowiekszenie.blogspot.com/

La Boheme

Ostatni przystanek, tuż na dzień przed wyjazdem. Gigantyczna winiarnia La Boheme. Zejście jak do piwnicy, którą zresztą okazała się być. Ogromny loch, gotowy pomieścić wszystkie obchodzące urodziny, chichoczące kobiety. W środku było jednak niewiele osób, być może ze względu na porę, w końcu była niedziela, tuż przed zamknięciem. Wnętrze bardzo przyjemne, choć nie pamiętam muzyki, co prawdopodobnie oznacza, że była bardzo cicha lub nie było jej wcale. Ceglane ściany, które tworzą bardzo przyjemną atmosferę, z kolei na tychże ścianach zdjęcia, stylizowane na stare (zdjęcia, coś jakby lata 20-ste). Pod ścianami, zamiast stolików, ogromne beczki. Bardzo przyjemne miejsce, choć pozbawione wyraźnego motywu przewodniego. Jedzenie jak to w winiarni, bagiety, miniaturowe porcje, duże ilości octu balsamicznego i sałaty na talerzu (prawdopodobnie, żeby zatuszować fakt, że jedzenia jest tak mało), całkiem smaczne. Zamówionym winem (wśród całej oferty win, która była imponująca) było z kolei kalifornijskie czerwone, kalifornijskie cabernet sauvignon w cenie ok. 40zł za butelkę, więc siłą rzeczy nie można się do niczego przyczepić.

przegapiona sala
photo

La Boheme
Šv.Ignoto g. 4/3

Vinobilia w Rogatce


Nie mogę napisać, że nie wiem nic o winach – wiem jakie lubię, kiedy już ich posmakuję (zresztą w pewnym stadium degustacji lubię większość). Niestety posiadam rzadko spotykaną zdolność wybierania najgorszego wina jakie jest w zasięgu. Czy to sklep nocny na Żoliborzu, monopolowy na Marszałkowskiej, czy rozlewnia wina na Collblancu w Barcelonie – zawsze wybieram najgorszego sikacza jaki stoi na półce. Nawet uciekanie się do sposobu „po cenie” nie zdaje rezultatu – w moim przypadku im droższe, tym grosze. Klątwa ta zmusza mnie do szukania rad u prawdziwych znawców. Tych zaś znaleźć nie jest łatwo, na pewno nie zaliczam do nich niedowidzącej pani z monopola na Sadach Żoliborskich, ani wąsatego Hiszpana odpowiadającego na każde moje pytanie o czerwony trunek „si signor”.
Znawców znalazłem w wine barze Vinobilia w Rogatce przy Placu Unii Lubelskiej. O działalności samej firmy Vinobilia słyszałem już od początku jej istnienia – umiejętne wykorzystanie możliwości marketingowych jakie daje facebook się chwali. W skrócie: wino z Francji, ceny nie z kosmosu. Bar w Rogatce to miejsce gdzie można wypróbować win z oferty Vinobilii, zjeść bagietę z francuskimi serami i wędlinami oraz wzbogacić wiedzę o swoich preferencjach w kwestii napojów ze zjełczałych soków owocowych. Najlepszą okazją, żeby odwiedzić to miejsce jest organizowana od czasu do czasu degustacja nowych win. Najlepszą, bo taka degustacja jest darmowa (wystarczy się na nią zapisać drogą mailową lub na facebooku). Otrzymujemy wówczas kieliszek i karteczkę z szeregiem rubryk, w które wpisujemy ocenę degustowanego wina – od 1 do 5. Taki wieczór wyzwala w człowieku niewiarygodne pokładu kultury: w oczekiwaniu na napełnienie kieliszków możemy wymieniać zdania na temat sztuki, filozofii lub durnych programów na MTV. Czas płynie przyjemnie, a znaczony jest aromatem wina i kolejnymi zakreślonymi polami w rubryce ocena (jak już wspomniałem, im dłużej trwa degustacja, tym wyższe skłonny jestem stawiać noty). A jak nas gryzie, że opijamy kogoś za darmo, to można zamówić deskę serów i ukoić sumienie, a przede wszystkim głód. Vinobilia po społy z Klubem Filmu Francuskiego organizuje co tydzień pokazy filmowe w Filmotece Narodowej. W cenie 35 złotych mieści się prosty posiłek (kanapka, quiche lub ciasto) oraz kieliszek wina albo kawa, herbata lub napoje gazowane i oczywiście wstęp na seans. Co czwartek w Rogatce trafimy zaś na wieczór muzyczny – wino, kobiety i śpiew, tyle że w bardzo kameralnym (z racji małej ilości miejsca) wydaniu. Do tej pory zagrał tam m.in. duet Twilight. Jak widać Vinobilia stara się wytworzyć wokół siebie kulturalną otoczkę, co w ich wypadku nie jest pretensjonalnym sposobem na nabicie sobie kabzy, a oferuje przyjemną, bo minimalną, dawkę snobizmu. Tak do końca pięknie nie jest – w Rogatce nie można palić.

Winebar Vinobilia w Rogatce
Pl. Unii Lubelskiej 1
http://www.vinobilia.pl/

tramwaje: 4, 10, 14, 18, 36
autobusy: 117, 119, 131,138, 222, 501, 505, 519, 522
przystanek Pl. Unii Lubelskiej
metro: 5 min. piechotą ze stacji Politechnika

Briusly

lwr:
Bruce Lee stał się tematem setek książek, opracowań, artykułów. O lokalu inspirowanym tą postacią można napisać jedno zdanie i prawie wszystko będzie jasne: za dnia wejście woka, a w nocy latają zielone szerszenie.
Jeżeli odwiedzamy Briusly w celach kulinarnych możemy liczyć na tanią i dobrą kuchnię azjatycką. Za niewielką cenę 15-18 litów dostaniemy całkiem sporą porcję, a dodatkową strawę duchową zapewnią złote myśli Bruce’a Lee, które zdobią ściany.
Po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie...
Tak można nucić przychodząc wieczorem. Jednakprawdziwa mądrość kryje się w prawdziwym cytacie z mistrza:
Forget about winning and losing, forget about pride and pain
Zawartość alkoholu w drinkach jest prawdziwą próbą. Testem i wyzwaniem. Które należy odpuścić, bo i tak nie macie żadnych szans. Czy to cuba libre, słodko brzmiący teddy bear, kamikaze, czy harakiri (3 szoty, każdy o coraz bardziej morderczym składzie) – zdziwcie się ilością alkoholu w nich zawartą. Pozytywnie, czy negatywnie – nie wiem. Wiem, że jeśli nie potraktujecie serio jednej z maksym Bruce’a, tej o umiarkowaniu, to będzie bolało jakby skopał was sam mistrz.
Ja w klubie disco mogę robić wszystko...
…a w nocy Briusly w taki właśnie klub się zamienia. Dolny poziom lokalu to duży bar, z wysokimi stołkami uczącymi równowagi i całkiem spory, podświetlony ultrafioletem dancefloor, na którym można swobodnie ćwiczyć całą resztę technik kung fu, karate, dżudo, pumo i bounce.


han:
Bruce Lee. Briusly, Food with attitude. Dwie wizyty, jedna około pierwszej nad ranem, druga po południu. Po północy była tam już połowa stałych bywalców lokalu (silne wrażenie, że wszyscy się znają) w stanie zdecydowanie wskazującym, co tłumaczyć może ilość alkoholu w drinkach, bez odmierzania. Rozległe menu z nimi zawiera tak intrygujące pozycje jak Zombie (wymieniony jako „killer”, hm), Screaming Orgazm czy te przywołujące jeszcze więcej niż sam lokal wspomnień z dzieciństwa: Teddy Bear oraz Bubble Gum. Densflor okupowany, choć muzyka taka sobie. Bezpieczne rejony elektro- bez pierdolnięcia, i dobrze, bo już wszyscy mają pierdolnięcia i reszty z nim związanej dość. Litwini. Przed każdym wejściem do knajpy stoją ich tłumy, co spowodowane jest zakaz palenia. Drą się niemiłosiernie, jak wszędzie. Fryzura długo z przodu, długo z tyłu, krótko pobokach miga, więc klimat miejsca podkreślony.Popołudniowy obiad z kolei, pozwolił na bliższe oględziny miejsca. Nowocześnie, na ścianach powypisywane mądrości i zdjęcia Bruca Lee, wymieszane ze zdjęciami jakichś dziwnych wąsaczy, a w drzwiach koraliki.. W karcie azjatyckie jedzenie. Całkiem niezłe woki np. z kurczakiem, warzywami i masłem orzechowym, owocami morza lub wieprzowina w teriyaki. Obsługa wyluzowana i miła. Spodziewając się jakiegoś zaplutego pubu, totalnej mordowni, znaleźliśmy całkiem przyjemne, schludne miejsce.

Briusly

Islandijos 4

 
design by suckmylolly.com : images (c) historypicks.com