Pizzería Tarantino


hana:
Jako utrudzeni wędrowcy, głodni i zniszczeni barcelońskim upałem, poczulibyśmy wdzięczność za jakąkolwiek knajpę, w której można byłoby palić i zamówić colę. Z lodem. Pojawiło się idealne do tego, wydawałoby się, miejsce, restauracja o wdzięcznie brzmiącej nazwie "Tarantino". Pierwsza myśl: "Dobra, dobra". A jednak. Wystrój; zdjęcia z filmów, plakaty. No i wszędobylskie nazwisko reżysera. Przeważał kolor żółty, który sugerował największy wpływ "Kill Billa". Podejrzanie schludnie. No, proszę. Po wypaleniu około czterdziestu papierosów po raz pierwszy tego dnia w pomieszczeniu klimatyzowanym, a zatem bez uczucia oblepienia post apokaliptycznym pyłem, złożyliśmy zamówienia. Po otrzymaniu miniaturowej miseczki gazpacho pojawiło się pragnienie wypicia całego wiadra. Niestety. Otrzymaliśmy za to pizze, nazwane swoją drogą niezwykle twórczo imionami postaci z filmów Tarantino (Jeszcze przed premierą "Bękartów Wojny", być może teraz Goebbels ma swoją pizzę.). Niestety okazały się słone, ogólnie rzecz ujmując niedobre i absolutnie nieodpowiednie na 30 stopniowy upał. Mimo wszystko, zawsze były zdjęcia (głównie podkładek na stół, co prawda) pokradzione wizytówki i podkoloryzowane historie, których inspiracją była właściwie sama nazwa. A przez skąpstwo wzięta na wynos i schowana w lodówce pizza spowodowała inwazję mrówek w mieszkaniu.




lwr:
Nie wiem co bardziej skłaniało nas do wejścia do lokalu gastronomicznego Tarantino: narastający głód, piekielny upał panujący owego popołudnia w Barcelonie, czy podszeptywana przez nazwę restauracji obietnica ujrzenia sceny, w której jakiś koleś szepnie do swojej lubej I love you honey bunny po czym wyjmie giwerę krzycząc do nas Everybody be cool, this is a robbery!. O tym jak było gorąco, niech świadczy fakt, iż mózgi zgrzaly nam się do tego stopnia, że podobała nam się ta ostatnia opcja.

W środku Tarantino nie przypominało niczym tradycyjnego amerykańskiego dinning restaurant w stylu lat 50-tych. Był to lokal o nowoczesnej stylizacji typu szkło, pleksi i skóra. Reżyserowi hołdowały wiszące na ścianach plakaty z jego filmów i menu. Potrawy, czy nawet całe zestawy nosiły nazwy bohaterów obrazów Quentina: Mr. Pink pizza, Vincent Vega salad, Mia Cocktail itd. Nie dalibyśmy rady sprawdzić, czy wszystkie potrawy oddawały charakter postaci, której imieniem zostały ochrzczone – nie da się za wiele zjeść przy ponad 30 stopniowym upale. Jako, że Tarantino to przede wszystkim pizzeria uderzyliśmy w zestaw, w którym za danie główne robiły takie placki (choć sam miałem ochotę na ćwierćfunciak z serem; niestety, mimo że byliśmy w Europie menu takiego nie zawierało). Po całkiem niezłym gaspacho, kelner (trochę znudzony) przyniósł danie główne. W moim wypadku była to pizza z szynką, w menu figurująca pod nazwą „Butch Coolidge pizza”. Żarcie dla prawdziwych twardzieli myślałem – ciasto i mięcho. Pizza na szczęście nie była twarda, ale i tak ten wybór okazał się chybiony jak powrót uciekającego Butcha do mieszkania po zegarek ojca w „Pulp Fiction”. Była po prostu niejadalna – potwornie słona, jak pot Marcellusa Wallace’a. Ale i tak zjadłem połowę. W końcu nikt nie przyniósł jej do stolika w tyłku, a perspektywa spędzenia wieczoru na mieście na głodnego nie wprawiała w sentymentalny nastrój.
Mimo podłego uczucia w żołądku opuszczaliśmy Tarantino całkiem zadowoleni. Pomysł na taką restaurację i znajome nazwiska w menu napompowały nas pozytywną energią i to, że nie zawierało tej energii jedzenie jakoś nas nie zmartwiło.

Pizzería Tarantino
Baixa de St. Miquel, 4
12.00-16.00 / 19.00-00.00

0 komentarze:

 
design by suckmylolly.com : images (c) historypicks.com